W zamieszczonych tu opowiadaniach, wybranych spośród prawie czterdziestu opublikowanych w tomie "Meteory / Siłałe cierhenia", można znaleźć poetycką prozę, a także próbki niezrównanego cygańskiego humoru.
Na stronie internetowej jako ilustracji użyto czarnobiałych rysunków węglem autorstwa Krystyny Jóźwiak. Po kliknięciu ukazują się w powiększeniu w wyskakujących oknach. W wydaniu książkowym są one pokolorowane.
Pasażerowie losu
Już zebrali z pól bitewnych trupy, jak sierpniowe zboże. Już podzielili sukno świata. A dzwony świątynne ogłaszały... i zagwizdał zawiadowca historii.
Wyruszyli pasażerowie losu. Powracali, którzy nie mieli nigdy powrócić, dźwigali pamięć piekła i numery na skórze, sine jak razy bykowca. Wyruszyli do kraju wyjścia, do ziemi nowej nie koniecznie obiecanej.
Podróżowali też ci, których dom rodzinny, ziemia ojców, wyrokiem nowych władców świata pozostały w granicach obcego kraju.
Krzyżowały się drogi, mijały pociągi jadące w różnych kierunkach.
Dwa pociągi stanęły na równoległych torach. Jeden z Niemcami wysiedlonymi z Ziem Zachodnich, drugi z powracającymi z lagrów. Pomiędzy pociągami spacerowały wojskowe patrole. Siąpił zimny deszcz.
Pod semaforem, w przewróconej metalowej beczce, siedzieli dwaj siedmio, ośmioletni chłopcy. Jedli wyjmowany z ceratowej torby chleb.
Zasygnalizowano odjazd. Młodszy pobiegł do niemieckiego pociągu, drugi mały Cygan wskoczył do jadącego w głąb Polski...
A może Graal?
Ciepły zapach piekarni. Sobota, dzień odpoczynku ludzi i maszyn. Kotły, już wymontowane, oczekują nadejścia chwili ognia i odnowienia. Na podwórku czekają gotowe, porąbane bukowe szczapy. Rdzawe plamy wyglądają jak brunatna mozaika.
Rozpalam ogień. Chwila ciszy, słychać tylko drwa strzelające w ogniu. Kwas, woda i piasek usuwają rdzę. Nad wszystkim unosi jak woalka, ostry gryzący w gardle i nozdrzach, rozkołysany obłok. Zielonosrebrnymi kryształkami sproszkowanej cyny posypuję wilgotną powierzchnię. Pod wpływem temperatury wnętrze kotła brunatnieje, po chwili pojawiają się rosnące i spływające jak łzy, krople płynnej cyny. Spieszę się, zrzucam kocioł z ognia, pakułami rozprowadzam płynny metal. I już!
Lubię patrzeć na lustrzany połysk wnętrza pobielonych kotłów. Cieszy mnie ich przeistoczenie.
A te dwa, mówi piekarz, wskazując ręką, były w obozowej piekarni w Oświęcimiu, w nich urabiali ciasto na chleb.
Poczułem się jak bluźnierca, obrazoburca. Oto ja cynowałem naczynia z których spożywali kęs chleba, być może w godzinie swej Ostatniej Wieczerzy!
Z pietyzmem zamontowałem kotły. To przecież jakbym dotykał przedmiotów, uświęconych dłońmi Męczenników,
Powiedzą, że w Grodzisku też cynowałem kotły. A dla tych co opadali sadzami na oświęcimskie pola... I jeszcze dla... To jakoby Graal..
Niebo
Już byli na Księżycu, niebawem polecą na inne planety. Może nastąpi to jeszcze szybciej, niż sobie wyobrażamy. I spełni się proroctwo o "nowym Niebie i nowej Jerozolimie".
Jak to będzie kiedy zamieszkają na Marsie, albo innej Wenus? Może pójdą na spacer do marsjańskiego lasu, względnie urządzą piknik na wenusjańskiej łące.
Mieszkając na takiej planecie, dla Ziemian byłbym w niebie i to mi się podoba! Każdy z nich, ze "starej" Ziemi modląc się, zwracał by się do mnie. Ale dla mnie Ziemia też by była niebem i świeciła wśród gwiazd, a ja, wyciągając błagalnie ręce, modliłbym się do mieszkańców Ziemi.
Jeszcze by można znieść świadomość, że modlę się do nieznajomych, ale też modliłbym się do wiecznie pijanego Władzia, kaprawego piekarza Olka i tej plotkary Pawlakowej, co się puszczała z meliorantami...
Nie, nie chcę już lecieć w kosmos... Pozostaję na Ziemi.
Miara edukacji
Był niedościgłym mistrzem w swoim fachu. Potrafił nie tylko cynować kotły, ale na prymitywnym kowadle kawał blachy miedzianej przekuwał na doskonałe naczynia. Zardzewiałe, pokryte wżerami powierzchnie zmieniał w lśniące jak lustra. Podczas pracy poruszał się szybko i widać było, że wszystko co robi jest celowe i precyzyjne. Należał do tych szczęśliwców, którym wykonywana ciężka praca sprawia przyjemność.
Kiedy jednak musiał wystawić rachunek, wypełnić jakiś dokument, stawał się bezradny jak dziecko. Był analfabetą. Nauczył się, nawet dość elegancko, podpisać, ale tylko tyle.
Dlatego też kiedy żona stanąwszy przed nim w pozie Napoleona przed bitwą, a była napoleońskigo wzrostu, oświadczyła, że od jutra dzieci pójdą do szkoły, zapytał spokojnie, sięgając po portfel - ile?
I tak na dwójkę ich pociech zapadł wyrok: nauka. Sama też analfabetka, stała się bezwzględnym egzekutorem podjętej decyzji. Nie było takiego powodu, który by powstrzymał ją od codziennego odprowadzania dzieci do szkoły, uczestnictwa w wywiadówkach i sprawdzaniu odrobionych lekcji.
Z wiadomych powodów nie mogła sprawdzić jakości napisanych prac, więc wypracowała sobie metodę ilościową. Szczęśliwym trafem dzieci sąsiadów chodziły do tej samej klasy. Brała linijkę i mierzyła długość zapisanego tekstu, przez tamte dzieci i biada, gdy jej pociechy zapisały by mniej...
Obok dyplomu na stole leży miara, zwyczajna linijka.
To miara mojej edukacji, mówi mężczyzna, spogląda na portret nieżyjącej już matki, pociąga nosem...
Harfa
Pomarli już dawno, świadkowie tamtej historii. Nawet imię głównego bohatera nie jest pewne. Jedni powiadają, że był to Wili brat Hazego, inni natomiast odwrotnie.
Jak większość cyrkowców zimę spędzali w mieście. Niedźwiednicy, treserzy psów, małp i ewentualnie wykonawcy numerów nie wymagających specjalnego oprzyrządowania, starali się przetrwać „martwy sezon” na własną rękę.
Znajomy lutnik zgodził się, na „zimowego” ucznia i w ten sposób po kilku latach nauki, właściwie zimach, postanowił zbudować harfę.
Miała to być harfa, instrument jedyny na świecie,
W portach, stolarniach i magazynach z egzotycznym drewnem, przez lata zbierał surowce na wymarzony instrument.
Sam wykonywał wszystkie intarsje, inkrustacje i dziesiątki rzeźb.
Każdą wolną chwilę, nawet przerwy pomiędzy spektaklami poświęcał na tworzenie swego dzieła.
Jego matka uległa kiedyś wypadkowi i przed każdym występem celem złagodzenia bólu, brała morfinę. Morfina stała się dla niej zbawieniem i przekleństwem.
Wiadomość o śmierci matki dopadła go w Hamburgu. Zmarła w wyniku przedawkowania.
I wtedy okazało się, że przed śmiercią, aby zdobyć narkotyk, sprzedała harfę.
No cóż, nic tak się nie dobiera doskonale jak ludzkie nieszczęścia....
Paule
Teraz jest tam pętla tramwajowa, kiedyś stały dwa murowane baraki, przeznaczone dla „nawróconych na osiadłe życie”. Gdyby ogrodzono je drutem kolczastym, wyglądałyby jak mini obóz, albo getto. Jedynie „ostrowski” wóz kumotra Karola stanowił weselszy element tego miejsca. Czasami w pogodniejsze wieczory przed barakami rozpalali sobie ognisko.
Paule, gdy stawał w blasku ognia, jego siwa głowa, zdawała się być otoczona aureolą. Wyglądał wtedy niczym Święty Piotr podczas wizytacji nieba. Zawsze z gitarą i nieodłącznym srebrnym pierścieniem, przy pomocy którego wydobywał ze strun rzewne, nostalgiczne nuty. Znały go ciemne od dymu i zapachu stęchłego piwa knajpki Śródki, Garbar i Chwaliszewa. Znali swojego barda bywalcy tych przybytków.
Dziś jeszcze, kiedy nocą pustoszeją ciemne uliczki, zdaje się, że gdzieś z oddali dobiega jego granie.
Bywało, że tęsknota podkarmiona piwem, prowadziła go wieczorem na grób żony. Siadał, grał i płakał na przemian, zdawał jej relacje, jak sobie radzi z gromadką osieroconych dzieci. Najstarsza Disla miała czternaście lat, po niej Piler, Binia , Wanda, Haki, Kika i najmłodszy Bambul.
Wracając z grania, rozkładał na stole czysty ceratowy obrus, sprawdzał czystość rąk u maluchów i z siatki wyjmował jadło. Żegnał się zamaszyście i rozdzielał dary. Bywało, że zanim sam zdążył coś przekąsić, już stół świecił pustkami. Wtedy zapalał papierosa i zamiast jadła była opowieść – o kurach wielkich jak smoki, o gęsiach biegnących za taborem i o chętnych do przeistoczenia się w chrupiącą pieczeń prosiętach.
Dym papierosa, zmrok izby i barwna opowieść wyczarowywały czasy ciepłe, syte i beztroskie.
Mijały lata, dzieci dorastały i jak te ptaki z gniazda... Synowie się pożenili, córki powychodziły za mąż. Normalnie. On zaś otoczony gromadką wnucząt, rozkładał jadło , sprawdzał czystość rąk...
Przed świętami.
Dźwigał pełną siatkę łakoci...nie zauważył autobusu...
Pozostała na asfalcie połamana gitara i kilka pomarańczy.
Jak złote łzy...
Wymiana
Było to tak: długie zimowe oczekiwanie wiosny, dni wlokące się jak kulawy pies za taborem. Już minęła serdeczna Wigilia i zwyczajnieć zaczął Nowy Rok. Mroczne i ciepłe wnętrze wiejskiej chaty, w której stanęli na zimę, stawało się z dnia na dzień ciaśniejsze, za to marzenia o nowej wędrówce coraz barwniejsze.
Zjawili się, opakowani w baranie kożuchy, otrzepując śnieg z czapek i kołnierzy. Nie pozwalał długo na siebie czekać. Wybierali się na jarmark. A co może być piękniejszego od końskiego jarmarku?
Można tam spotkać znajomych, których nie widziało się od lat, są w tym elementy cyrku, teatru i popisów krasomówczych, jakim nie dorównałby najbieglejszy w sztuce adwokat. Na jarmarku w cudowny sposób z najpośledniejszej szkapy tworzą rumaka, a z narowistego "psuja" potulnego baranka. Tylko tam, na takim jarmarku, nawet prosięta w okamgnieniu zmieniają płeć, w zależności od potrzeb. Zapach gotowanego jadła, końskiego potu, alkoholu i końskich odchodów, unosi się nad placem jak duch, niczym kopuła cyrkowej areny.
Szczęśliwym przypadkiem, prawie przed rogatkami miasteczka, podrasował koniowi zęby i ze starej kobyły była prawie młoda klacz. Pomieniał szczęśliwie z dopłatą na silnego, lecz narowistego pięciolatka, a dodatkowo dostał jeszcze indyka.
Okazało się, że jego przyjaciele sprzedali konie i pozostali tylko z wozem bez zaprzęgu. Wspomogli swoją kalkulację kilkoma głębszymi i postanowili, że odstawią go z indykiem wozem do domu, następnego zaś dnia wieczorem odprowadzą konia. I tak też zrobili.
Wrócił już po północy. Indyka wpuścił do stajni. W domu bliskość żony, ciepło izby i wypita wódka, pogrążyły go w głębokim śnie.
Długo nim szarpała, zanim otworzył z trudem oczy. I co? - zapytała wbijając w niego wzrok niby rozjechana żaba. Zamieniłem - burknął i odwrócił się na drugi bok.
Nie pierwszej już młodości, a wyfrunęła niczym jastrząb za wróblem. W stajni zobaczyła tylko grzebiącego w ściółce indyka... Wybiegła z krzykiem porównywalnym jedynie do trąb jerychońskich, że oto ten pijaczyna zamienił konia na indyka!
Wieczorem przyprowadzili konia. Indyk dokonał żywota zgodnie z przeznaczeniem.
Minęły lata, do dziś opowiadają jak to pomieniał konia na indyka... Nikt nie pamięta kto, kiedy ani gdzie się wydarzyło, ale opowieść żyje własnym życiem...
Kurhany
Wśród falujących latem zbóż, na rozległej równinie, wyglądały jak dwie porośnięte gęsto starymi krzewami zielone wyspy.
Powiadali, że pochowano tam poległych Szwedów. Ta opowieść była najczęściej powtarzana.
Mówili, że kiedyś wracający z jarmarku, a było to o północy, podczas pełni, zobaczył jak z wnętrza kurhanu wyjechali konni bez głów... Spłoszone konie opanował dopiero rano, ale uwiozły go daleko i do domu wrócił po trzech dniach. Ta historia miała jednak różne wersje, według jednych to nie duchy były winne, tylko ta...
Niektórzy, widywali czarnego psa wielkiego jak koń.
Te wszystkie opowieści, mniej lub więcej niesamowite, nie przeszkadzały temu, że dla wielu mieszkańców okolicznych wsi kurhany były miejscem ich poczęcia. Stanowiły też one naturalne schronienie dla zajęcy, kuropatw i innej zwierzyny.
Najpierw postawili lekkie baraki, potem wykarczowali zarośla i drzewa, wjechały ciężkie maszyny. Archeolodzy rozpoczęli swoje prace. Po wielomiesięcznym kopaniu, na samym dnie wykopaliska natrafiono dwa małe, pojedyncze miejsca pochówku z okresu kultury łużyckiej.
Pagórki usypano ponownie, posadzono krzewy i drzewa... Nawet wróciły zające i kuropatwy. Tylko pod tymi wzgórkami spoczywa martwa już baśń...
Przed sądem
Chociaż mizernej postury tak jeden, jak i drugi, usiedli za stołem szeroko oparci na łokciach, jakby w obawie, że będzie im za ciasno. Młodszy, z opadłymi w dół cienkimi końcami wąsów oraz starszy tak chudy, że gdyby mu uszyć spodnie z jednej nogawki, musiał by założyć szelki.
Jak na komendę jednocześnie odwracali głowy w kierunku stających na moment w drzwiach i prowadzili wzrokiem do zajęcia miejsca przy stole. Czynili tak wielokrotnie.
Ktoś wygłosił toast dziękczynny za szczęśliwy powrót naszych bohaterów. Inny dorzucił do toastu życzenia zdrowia. A oni, zdawało się, że w oczach rosną, tak wzdłuż jak i wszerz.
Wstał starszy, wypił parę kropel trunku, wierzchem dłoni wytarł usta, nabrał powietrza jakby miał zamiar nurkować i przeplatając wyrazy polskie i romskie wygłosił mowę tak piękną, ozdobną metaforami, niczym olbrzymi bukiet posypany brokatem. Rozpoczął od tego, że oni dwaj nieszczęśliwym losu kaprysem trafili na długie trzy miesiące do aresztu. A zaznaczył przy tym, że byli prawie bez winy.
Szczeźli by jak nic w tych murach, a kraty wyjadłyby im oczy. Lecz dzięki pomocy tu siedzących, przy tym stole, a przede wszystkim paczkom i ukradkiem podawanym banknotom (tu spojrzenie pełne nagany w kierunku szwagra, podał tylko raz i zaledwie sto złotych) mogli doczekać tej szczęśliwej chwili i powrócić do zacnego grona.
A wszystko przez tą babę, Annę sąsiadkę, to ona doniosła komendantowi, że w nocy przyprowadzili konia.
Niby taka miła, a ormówa.
Jak przyjechali z PGR-u, rozpoznali konia i zabrali.
Konia do stajni, a ich do aresztu.
Co prawda ślady tam przy stajni wskazywały, że konia wyniosło dwóch mężczyzn, w śniegu pozostawili głębokie ślady butów, wskazujące na znaczne obciążenie. Komendant unosił czapkę i usiłował wydrapać z łysiejącej rudej szczeciny informację, myśl kto wyniósł ze stajni tego konia?
Oni tłumaczyli bez przerwy to samo - najpierw za nimi, nie wiadomo skąd, przylazł ten koń, a za nim po chwili zjawił się komendant. Zupełnie jak to bydle, też nie proszony.
Jak już byli w areszcie, wielokrotnie mierzyli im stopy, obmacywali mięśnie i zgodnie swierdzali, że przeniesienie wiadra stanowiłoby dla nich nie lada wysiłek, a co tu mówić o koniu?
Sprawa trwała trzy dni. Stukilowy adwokat stanowił jakby soczewkę pomniejszającą posturę obwinionych. Wyglądali przy nim niczym dwa wróble przy utuczonej gęsi.
Trzeciego dnia szczęśliwym trafem kobiety spotkały w mieście Annę, tą ormówę, która teraz była głównym świadkiem oskarżenia. Sobie tylko znanymi sposobami zaprosiły ją na herbatę. Potem do herbaty, "bo tak zimno", wypiła jedną setkę wódki, potem drugą i kolejne. Chwiejnym krokiem wkroczyła na salę, ucałowała z dubeltówki komendanta, ale kiedy puściła pawia na środku sali, sędzia kazał ją wyrzucić i ogłosił wyrok:
NIEWINNI!
No ale jak wynieśliście tego konia? - spytał któryś z biesiadników.
Młodszy podniósł się wolno, pogładził opadające wąsy, sprawdził czy aby wszyscy uważnie słuchają.
- Nikt go nie wyniósł, założyliśmy koniowi gumiaki i sam wylazł...
Koncert
Noc wyszła z jeziora, ciepłym oddechem wody i aksamitem szeptu trzcin. Olchowe szczapy syczały, aby po chwili pęknąć głośnym trzaskiem, toczyć błękitnym płomieniem. Setki iskier unosząc się, gdzieś tam wysoko znikały wśród gwiazd.
Powoli, niczym kapłan przystępujący do ceremonii, wyszedł i stanął w kręgu światła... Jedną ręką trzymał smyczek i skrzypce, drugą przygładził włosy. Cicha, ledwo słyszalna melodia rosła, nabierała mocy, aż popłynęła rzewną dumką. Początkowo wolna, ckliwa, wzmacniała tempo, prawie wirowała razem z iskrami i przeszła w czardasza.
Przerwał... Ruchem smyczka, jak pałeczką prestidigitatora, wywołał ją z cienia. Wybiegła, lekko się skłoniła, bosymi stopami prawie nie dotykając ziemi okrążała ognisko, w rozszalałym niczym huk wodospadu akompaniamencie skrzypiec tańczyła, uniesionymi nad głową rękami wybijała rytm melodii.
Przerwał nagle... Cisza...
Niczym bicie serca spłoszonego ptaka rozlegało się dudnienie bosych stóp o dywan łąki . Krótkie, głośne szarpnięcie strun ...
Cisza... Dudnienie stóp ... I ponownie...
Nagle jakby zamarła w pół kroku, niczym w transie, odrzuciła w tył głowę, jej ramiona, piersi, całe ciało zaczęły drżeć jak liście na wietrze...
Z skrzypiec rozlegało się kwilenie piskląt, to znowu śpiew słowika... Narastając wolno, od dźwięku tak cichego jak szept, wróciły do silnych akordów niczym grzmotu...
Kiedy już zdawało się, że muzyka wypełnia wszystko, całą przestrzeń, wszystko wokół... Milczenie...
Cisza, jakby nawet powietrze stanęło w bezruchu ...
...
i jeden głośny akord
i cisza...
Huncy
Powiadali, że gdyby był kobietą, miałby ciężkie życie. Taki już był, to co jest tylko porzekadłem o ostatniej koszuli oddanej biednemu, w jego przypadku było faktem.
Mieszkał nad samym brzegiem rzeki. Zapraszając nas do siebie, zapewniał, że wieczorami ryby zaglądają do domu przez okna, a raki są tak wielkie, co do wozu można je zaprzęgać.
Może z tymi rybami i rakami trochę przesadzał, ale szczerość zaprosin była jeszcze większa.
Jak wielu Sintów i on robił laczki. Praca ta zapewniała jemu i całej jego rodzinie w miarę stabilne utrzymanie. Ponadto wyspecjalizował się w montażu rynien i w tym fachu był jedynym w okolicy.
Urodził się i dzieciństwo spędził w Królewcu. Nie ciągnęło go do dużego miasta.
- Ludzie wymyślili różne pułapki na szczury i myszy, a na ludzi duże miasta, gdzie od jednej bomby giną tysiące, powiadał.
Zdawało się, że dom nad leniwym nurtem Noteci i jego w nim obecność są niezmienne, kiedy wyjechał do Berlina.
Siadał wieczorami nad obcą rzeką i tak siedząc nad wodą umarł.
Może tam ryby zaglądają przez okna do domu, a potężne raki ciągną cyrkowe wozy?...
Pierścień
W oddali dymiły zgliszcza, tylko tyle pozostało po tamtej wsi. Samochody odjechały, uwożąc zmęczonych rzezią żołnierzy. Udeptany śnieg wskazywał ostatni ślad prowadzonych na egzekucję.
Wydrapał się z pod kupki słomy, tak małej, że sam się zdziwił, jak mógł w niej się ukryć. Pobiegł tam, gdzie czerniła się ubita śladami opon zbiorowa mogiła, pomordowanych. Wrony krakały i jak wdowy czarne, kołysząc się kroczyły po grudach w poszukiwaniu żeru. Poczuł nagły głód, nie jadł przecież od trzech chyba dni. Ruszył w kierunku pogorzeliska, w nadziei, że znajdzie coś do zjedzenia, że nie wszystko pochłonęły płomienie. W śniegu jak kropla krwi błysnął czerwony rubin, prawdopodobnie wypadł któremuś ze skazańców. Prowadzili ich wszystkich razem, starców, kobiety, dzieci, mężczyzn, mieszkańców wsi i złapanych w okolicy Żydów i Cyganów. Wytarł znalezisko o koszulę i schował do szmatki ze swoimi skarbami. Miał tam medalik z kawałkiem łańcuszka, złamaną srebrną łyżeczkę, a teraz rubinowe oczko.
Zaraz po wojnie znajomy zegarmistrz z łyżeczki zrobił mu pierścień i umieścił w nim rubin i srebrny łańcuszek. Pierścień dostał w prezencie Zoga- sędzia sprawiedliwy, który wszystkim winy odpuściwszy, własnego syna ukarał przykładnie. Potem pierścień nosił Judo – muzyk przewspaniały... Już odeszli na wieczną spokojność... Pozostał pierścień, nie złoty, taki zwyczajny...