Przed sądem
Chociaż mizernej postury tak jeden, jak i drugi, usiedli za stołem szeroko oparci na łokciach, jakby w obawie, że będzie im za ciasno. Młodszy, z opadłymi w dół cienkimi końcami wąsów oraz starszy tak chudy, że gdyby mu uszyć spodnie z jednej nogawki, musiał by założyć szelki.
Jak na komendę jednocześnie odwracali głowy w kierunku stających na moment w drzwiach i prowadzili wzrokiem do zajęcia miejsca przy stole. Czynili tak wielokrotnie.
Ktoś wygłosił toast dziękczynny za szczęśliwy powrót naszych bohaterów. Inny dorzucił do toastu życzenia zdrowia. A oni, zdawało się, że w oczach rosną, tak wzdłuż jak i wszerz.
Wstał starszy, wypił parę kropel trunku, wierzchem dłoni wytarł usta, nabrał powietrza jakby miał zamiar nurkować i przeplatając wyrazy polskie i romskie wygłosił mowę tak piękną, ozdobną metaforami, niczym olbrzymi bukiet posypany brokatem. Rozpoczął od tego, że oni dwaj nieszczęśliwym losu kaprysem trafili na długie trzy miesiące do aresztu. A zaznaczył przy tym, że byli prawie bez winy.
Szczeźli by jak nic w tych murach, a kraty wyjadłyby im oczy. Lecz dzięki pomocy tu siedzących, przy tym stole, a przede wszystkim paczkom i ukradkiem podawanym banknotom (tu spojrzenie pełne nagany w kierunku szwagra, podał tylko raz i zaledwie sto złotych) mogli doczekać tej szczęśliwej chwili i powrócić do zacnego grona.
A wszystko przez tą babę, Annę sąsiadkę, to ona doniosła komendantowi, że w nocy przyprowadzili konia.
Niby taka miła, a ormówa.
Jak przyjechali z PGR-u, rozpoznali konia i zabrali.
Konia do stajni, a ich do aresztu.
Co prawda ślady tam przy stajni wskazywały, że konia wyniosło dwóch mężczyzn, w śniegu pozostawili głębokie ślady butów, wskazujące na znaczne obciążenie. Komendant unosił czapkę i usiłował wydrapać z łysiejącej rudej szczeciny informację, myśl kto wyniósł ze stajni tego konia?
Oni tłumaczyli bez przerwy to samo - najpierw za nimi, nie wiadomo skąd, przylazł ten koń, a za nim po chwili zjawił się komendant. Zupełnie jak to bydle, też nie proszony.
Jak już byli w areszcie, wielokrotnie mierzyli im stopy, obmacywali mięśnie i zgodnie swierdzali, że przeniesienie wiadra stanowiłoby dla nich nie lada wysiłek, a co tu mówić o koniu?
Sprawa trwała trzy dni. Stukilowy adwokat stanowił jakby soczewkę pomniejszającą posturę obwinionych. Wyglądali przy nim niczym dwa wróble przy utuczonej gęsi.
Trzeciego dnia szczęśliwym trafem kobiety spotkały w mieście Annę, tą ormówę, która teraz była głównym świadkiem oskarżenia. Sobie tylko znanymi sposobami zaprosiły ją na herbatę. Potem do herbaty, "bo tak zimno", wypiła jedną setkę wódki, potem drugą i kolejne. Chwiejnym krokiem wkroczyła na salę, ucałowała z dubeltówki komendanta, ale kiedy puściła pawia na środku sali, sędzia kazał ją wyrzucić i ogłosił wyrok:
NIEWINNI!
No ale jak wynieśliście tego konia? - spytał któryś z biesiadników.
Młodszy podniósł się wolno, pogładził opadające wąsy, sprawdził czy aby wszyscy uważnie słuchają.
- Nikt go nie wyniósł, założyliśmy koniowi gumiaki i sam wylazł...