Paule
Teraz jest tam pętla tramwajowa, kiedyś stały dwa murowane baraki, przeznaczone dla „nawróconych na osiadłe życie”. Gdyby ogrodzono je drutem kolczastym, wyglądałyby jak mini obóz, albo getto. Jedynie „ostrowski” wóz kumotra Karola stanowił weselszy element tego miejsca. Czasami w pogodniejsze wieczory przed barakami rozpalali sobie ognisko.
Paule, gdy stawał w blasku ognia, jego siwa głowa, zdawała się być otoczona aureolą. Wyglądał wtedy niczym Święty Piotr podczas wizytacji nieba. Zawsze z gitarą i nieodłącznym srebrnym pierścieniem, przy pomocy którego wydobywał ze strun rzewne, nostalgiczne nuty. Znały go ciemne od dymu i zapachu stęchłego piwa knajpki Śródki, Garbar i Chwaliszewa. Znali swojego barda bywalcy tych przybytków.
Dziś jeszcze, kiedy nocą pustoszeją ciemne uliczki, zdaje się, że gdzieś z oddali dobiega jego granie.
Bywało, że tęsknota podkarmiona piwem, prowadziła go wieczorem na grób żony. Siadał, grał i płakał na przemian, zdawał jej relacje, jak sobie radzi z gromadką osieroconych dzieci. Najstarsza Disla miała czternaście lat, po niej Piler, Binia , Wanda, Haki, Kika i najmłodszy Bambul.
Wracając z grania, rozkładał na stole czysty ceratowy obrus, sprawdzał czystość rąk u maluchów i z siatki wyjmował jadło. Żegnał się zamaszyście i rozdzielał dary. Bywało, że zanim sam zdążył coś przekąsić, już stół świecił pustkami. Wtedy zapalał papierosa i zamiast jadła była opowieść – o kurach wielkich jak smoki, o gęsiach biegnących za taborem i o chętnych do przeistoczenia się w chrupiącą pieczeń prosiętach.
Dym papierosa, zmrok izby i barwna opowieść wyczarowywały czasy ciepłe, syte i beztroskie.
Mijały lata, dzieci dorastały i jak te ptaki z gniazda... Synowie się pożenili, córki powychodziły za mąż. Normalnie. On zaś otoczony gromadką wnucząt, rozkładał jadło , sprawdzał czystość rąk...
Przed świętami.
Dźwigał pełną siatkę łakoci...nie zauważył autobusu...
Pozostała na asfalcie połamana gitara i kilka pomarańczy.
Jak złote łzy...