Koncert
Noc wyszła z jeziora, ciepłym oddechem wody i aksamitem szeptu trzcin. Olchowe szczapy syczały, aby po chwili pęknąć głośnym trzaskiem, toczyć błękitnym płomieniem. Setki iskier unosząc się, gdzieś tam wysoko znikały wśród gwiazd.
Powoli, niczym kapłan przystępujący do ceremonii, wyszedł i stanął w kręgu światła... Jedną ręką trzymał smyczek i skrzypce, drugą przygładził włosy. Cicha, ledwo słyszalna melodia rosła, nabierała mocy, aż popłynęła rzewną dumką. Początkowo wolna, ckliwa, wzmacniała tempo, prawie wirowała razem z iskrami i przeszła w czardasza.
Przerwał... Ruchem smyczka, jak pałeczką prestidigitatora, wywołał ją z cienia. Wybiegła, lekko się skłoniła, bosymi stopami prawie nie dotykając ziemi okrążała ognisko, w rozszalałym niczym huk wodospadu akompaniamencie skrzypiec tańczyła, uniesionymi nad głową rękami wybijała rytm melodii.
Przerwał nagle... Cisza...
Niczym bicie serca spłoszonego ptaka rozlegało się dudnienie bosych stóp o dywan łąki . Krótkie, głośne szarpnięcie strun ...
Cisza... Dudnienie stóp ... I ponownie...
Nagle jakby zamarła w pół kroku, niczym w transie, odrzuciła w tył głowę, jej ramiona, piersi, całe ciało zaczęły drżeć jak liście na wietrze...
Z skrzypiec rozlegało się kwilenie piskląt, to znowu śpiew słowika... Narastając wolno, od dźwięku tak cichego jak szept, wróciły do silnych akordów niczym grzmotu...
Kiedy już zdawało się, że muzyka wypełnia wszystko, całą przestrzeń, wszystko wokół... Milczenie...
Cisza, jakby nawet powietrze stanęło w bezruchu ...
...
i jeden głośny akord
i cisza...