Miara edukacji
Był niedościgłym mistrzem w swoim fachu. Potrafił nie tylko cynować kotły, ale na prymitywnym kowadle kawał blachy miedzianej przekuwał na doskonałe naczynia. Zardzewiałe, pokryte wżerami powierzchnie zmieniał w lśniące jak lustra. Podczas pracy poruszał się szybko i widać było, że wszystko co robi jest celowe i precyzyjne. Należał do tych szczęśliwców, którym wykonywana ciężka praca sprawia przyjemność.
Kiedy jednak musiał wystawić rachunek, wypełnić jakiś dokument, stawał się bezradny jak dziecko. Był analfabetą. Nauczył się, nawet dość elegancko, podpisać, ale tylko tyle.
Dlatego też kiedy żona stanąwszy przed nim w pozie Napoleona przed bitwą, a była napoleońskigo wzrostu, oświadczyła, że od jutra dzieci pójdą do szkoły, zapytał spokojnie, sięgając po portfel - ile?
I tak na dwójkę ich pociech zapadł wyrok: nauka. Sama też analfabetka, stała się bezwzględnym egzekutorem podjętej decyzji. Nie było takiego powodu, który by powstrzymał ją od codziennego odprowadzania dzieci do szkoły, uczestnictwa w wywiadówkach i sprawdzaniu odrobionych lekcji.
Z wiadomych powodów nie mogła sprawdzić jakości napisanych prac, więc wypracowała sobie metodę ilościową. Szczęśliwym trafem dzieci sąsiadów chodziły do tej samej klasy. Brała linijkę i mierzyła długość zapisanego tekstu, przez tamte dzieci i biada, gdy jej pociechy zapisały by mniej...
Obok dyplomu na stole leży miara, zwyczajna linijka.
To miara mojej edukacji, mówi mężczyzna, spogląda na portret nieżyjącej już matki, pociąga nosem...